Z paletkami URBAN DECAY nie zawsze było mi po drodze, bo też jakość ich cieni bywała bardzo nierówna. Zaczęłam od limitowanej edycji Naked, w której miałam zestawienie matów z kilku chyba palet Naked i były one, powiem szczerze, takie sobie. Brązy i beże były naprawdę całkiem OK, natomiast wszystko co tym brązem i beżem nie było, to już był dramat. Robiły plamy, blendowały się fatalnie i ogólnie paleta szybko poszła w kąt. Potem były inne palety, które też nie zagrzały u mnie miejsca… może nie były najgorsze, ale jakoś chemii między nami nie było. Na dłużej zdecydowanie zostały ze mną Naked Honey, Naked Reloaded i Stoned Vibes. Za najlepszą z nich uważam Naked Reloaded, choć błyszczące cienie w Stoned Vibes są naprawdę cudowne. Niestety jeden z matów z tej palety zabarwia mi soczewki i dlatego używam jej stosunkowo rzadko, bo potem muszę je dwa dni „odmaczać”, żeby doszły do siebie.

Urban Decay Wild West

Gdy już jakiś czas temu pojawiła się Wild West to od razu przykuła moją uwagę. Jednak po dłuższym namyśle doszłam do wniosku, że podobne kolory już mam w innych paletach, bałam się też o jakość, bo są tam dwa takie szaro-bure odcienie i znów obawiałam się plam na powiekach. Paletka do najtańszych nie należała, bo jej regularna cena w Sephorze to 289 zł, rzadko trafiała na promocje i często też w ogóle jej nie było w ofercie, więc tak nie kusiła. W końcu niedawno pojawiła się ni stąd, ni zowąd na wyprzedaży -50% i równie szybko jak się pojawiła tak zniknęła. Udało mi się ją jednak wrzucić do koszyka i zapłacić nawet za nią, ale byłam pewna, że do realizacji zamówienia nie dojdzie, bo niestety w Sephorze przy zakupach online takich wyprzedażowych perełek, bardzo często się takie sytuacje zdarzają. O dziwo paleta jednak do mnie dotarła. Zapłaciłam za nią w sumie 139 zł, co jest ceną znacznie bardziej do przyjęcia niż ta pierwotna.

Urban Decay Wild West

Opakowanie palety jest plastikowe, ale bardzo ładne, trójwymiarowe, dominuje tu wzór skóry węża oraz złote napisy. Utrzymane jest w kolorystyce znajdujących się w środku cieni.

Urban Decay Wild West

W paletce mamy 12 cieni: 6 matów, 2 satynowe i 4 z błyskiem. Kolorystyka jest dosyć zróżnicowana jak na ostatnie palety z serii Naked, bo w większości te typu Honey, Heat czy Cherry miały cienie o bardzo zbliżonej kolorystyce i często spotykały się z zarzutem, że nawet jeśli nałoży się więcej cieni na powiekę, to i tak makijaż wygląda jakby był zrobiony maksymalnie z użyciem trzech, bo pozostałe się zlały w jedność. Tutaj mamy zarówno ciepłe beże i brązy, chłodniejsze szarości, jak i dwa zupełnie odbiegające cienie utrzymane w kolorystyce turkusowej zieleni. One nadają całości nieco inny charakter, taki rzeczywiście „wild”. Do paletki dołączony też jest syntetyczny pędzelek. Ja co prawda tych pędzelków nie używam, ale muszę stwierdzić, że ich jakość zdecydowanie się poprawiła od pierwszych pędzelków w paletach Naked.

Urban Decay Wild West

Poniżej tradycyjnie swatche wraz z opisami poszczególnych kolorów (od lewej):

Urban Decay Wild West Swatche

STANDOFF – to cielisty, delikatnie satynowy beż, jest tak cielisty, że podpisałam go na swatch’ach bo praktycznie prawie go nie widać.

SPUR – bardzo ładny, jaśniutki morelowy odcień, również delikatnie satynowy.

NUDIE – typowy „nudziakowy” matowy beż.

HOLD’EM – brzoskwiniowe złoto z drobinkami, ma tendecje do lekkiego osypywania się, choć nie jest suchy.

COWBOY RICK – srebrno-różowy metalik, bardzo ładnie współgra z następnym cieniem z palety LAREDO, niestety również ma tendencje do osypywania.

LAREDO – ciekawy fioletowy mat na beżowej podstawie.

BUD – piękna metaliczna turkusowa zieleń, bardzo dobrze się nakłada, pięknie mieni i długo utrzymuje się na powiece.

RUSTLER – piękny brązowo-miedziany metalik, bardzo dobrze się nakłada i długo utrzymuje.

GHOST TOWN – rudo-brązowy mat.

WHISKEY – średni brązowy mat.

TEX – matowa turkusowa zieleń, bardzo mocno napigmentowana.

PONY UP – szaro-fioletowy, dość ciemny mat.

Niestety i tym razem wielkiej miłości tu nie będzie. Maty są co prawda dość ładne i dobrze się blendują. Bałam się trochę tych odcieni szarości, ale nie ma z nimi problemu, również ładnie się nakładają i nie robią plam. Dobrze też łączą się ze sobą odcienie ciepłe i chłodne. Dla mnie praktycznie w ogóle nie ma zastosowania pierwszy cień z palety STANDOFF, bo go u mnie po prostu prawie nie widać. Pod łukiem brwiowym nie robi nic, jedynie dość dobrze sprawdza się w rozblendowywaniu krawędzi. Jeśli komuś nie przeszkadza, że nie jest pełnym matem to może się też sprawdzić jako bazowy cień na całą powiekę. Nie zachwyciły mnie również te dwa cienie z drobinkami, czyli HOLD’EM i COWBOY RICK. Są co prawda bardzo ładne, ale osypują się i mam wrażenie, że szybko przestają być widoczne na powiece, nawet nałożone na Glitter Primer. Natomiast bardzo ładne są te dwa metaliczne cienie BUD i RUSTLER, bardzo dobrze się nakładają i długo utrzymują. Nie mogę powiedzieć, że ta paleta jest zła, czy kompletnie do bani. Jest ciekawie skomponowana kolorystycznie, można nią stworzyć naprawdę wiele makijaży i każdy będzie inny. Kupiłam ją na wyprzedaży, za pół ceny… może być. Ale gdybym zakupiła ją w cenie regularnej za te 289 zł, to bym się chyba trochę wkurzyła. Za tę cenę oczekuję czegoś lepszego.

A Wy lubicie paletki URBAN DECAY? Które Wam się najbardziej spodobały? A może też Was któraś rozczarowała? Dajcie znać w komentarzach 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *